Mokre „bara bara” w Kenii! 

Autor tekstu: , Data publikacji:

Terenowy Land Cruiser mknie przez bezdroża sawanny. Opony ślizgają się w mokrym od deszczu wulkanicznym pyle. Doświadczony kierowca - Masaj - wie co robi. Intuicyjnie wybiera najlepszą drogę do swojej wioski. Na nieboskłonie ciężkie burzowe chmury toczą walkę ze słońcem. Ciszę przerywają jedynie pojedyncze grzmoty. Czasu jest niewiele.

Safari zawsze jest niesamowitym przeżyciem. Widok żyraf, słoni czy lwów w ich naturalnym środowisku zachwyca przybyszy z całego świata. Tłumnie zjeżdżają do Afryki w poszukiwaniu przyrody. Safari może mieć różne oblicza. Od prywatnych rezerwatów Republiki Południowej Afryki, w których zobaczymy całą „Wielką Piątkę” po pustynie Namibii zamieszkiwane przez stada oryksów. W Kenii w parkach narodowych takich jak półpustynne Samburu gdzie w otoczeniu rzeki Mara spotkamy swobodnie przemieszczające się zwierzęta czy porośnięte rzadkim buszem Tsavo w którym stada słoni odwiedzają zlokalizowane przy kurortach wodopoje dobrze jest zacząć swoją przygodę z safari. Jednak przy granicy z Tanzanią zlokalizowany jest rezerwat, który bije na głowę to czego doświadczymy w innych afrykańskich krajach. Mowa o Masai Mara, krainie od wieków zamieszkiwanej przez najlepiej rozpoznawalne kenijskie plemię – Masajów.

Chociaż Kenia rozmiarami zbliżona jest do Polski, jej obszar zamieszkują aż 43 plemiona. Każde z nich mówi innym językiem. Urzędowo łączy ich suahili a w obowiązkowej ośmioletniej szkole podstawowej wszystkie dzieci uczą się języka angielskiego. Komunikacja z tubylcami nie stanowi zatem żadnego problemu. W zlokalizowanym przy sawannie kurorcie „Gouverners Camp” pośród obsługi znajdziemy przedstawicieli aż 30 plemion. W miejsce to najlepiej dotrzeć transportem lotniczym. Chociaż  pas startowy jest niewielki i został „wydarty” dzikiej przyrodzie panuje na nim nieustanny ruch. Cessny Caravan co rusz lądują i wzbijają się w powietrze przywożąc gości z całego świata.

Cessną między rezerwatami

Choć podróżowanie niewielkimi samolotami potrafi być przyjemne, miedzy bajki należy włożyć opowieści o komfortowym, stabilnym locie. Turbulencje się zdążają i to często. Wszystko zależy od warunków pogodowych, prędkości wiatrów i pułapu chmur. Wiatr potrafi zarówno przyspieszyć jak i spowolnić samolot. Natomiast chmury znajdujące się akurat na wysokości przelotowej powodują wstrząsy każdorazowo, gdy Cessna wleci w którąś z nich. Skakanie żołądka wynagradzają za to piękne widoki. Dosłownie bujamy w obłokach, co przy mniejszej na tej wysokości ilości tlenu, często kończy się drzemką.

Co ciekawe każdy lot liniami lotniczymi Safarilink według pilotów trwa około godziny i dziesięciu minut. Ta długość lotu jest zgodna z duchem kenijskiego zwrotu „hakuna matata”, czyli – nic się nie martw. Cóż z tego, że w rzeczywistości czasy przelotów się różnią. Godzina dziesięć daje pewność, że pasażerowie nie będą mieli pretensji jeżeli coś przyspieszy lub się opóźni. Prawdziwą trwogę przeżyją natomiast wtedy, gdy kenijski pilot o arabskich rysach przywita ich słowami:

– Witam wszystkich na pokładzie samolotu.  Na imię Sułtan, a to jest mój kolega Jasyr – wskazuje drugiego pilota.

Po lądowaniu i przesiadce do terenowego samochodu od razu wkracza się w świat dzikich zwierząt. Lotnisko jest pilnie strzeżone. Każdy kopiec, czy też wystająca ponad sawannę nierówność ma swojego strażnika. To antylopy topi i impala. Dzięki wystawionej warcie inni przedstawiciele tego samego gatunku mogą w spokoju żerować, bez obaw o drapieżniki. W przypadku wykrycia skradającego się lwa lub innego niebezpieczeństwa „strażnik” natychmiast alarmuje stado i całe „towarzystwo” ratuje się ucieczką.

W obozie

W miejscu gdzie otaczający brzegi rzeki Mara las łączy się z sawanną znajduje się wspomniany „Governors Camp”. Sto lat temu brytyjscy oficerowie rządu kolonialnego wyruszali stąd na polowania. W restauracji płynnie przechodzącej w sawannę  możemy zjeść lunch na łonie natury.  Wokół pasą się antylopy, zebry i bawoły, na brzegach rzeki wylegują się krokodyle a stada ptaków tylko czekają na okazję żeby „zwędzić” coś z talerza. W nocy,  ze względu na bardziej zieloną niż gdzie indziej roślinność obóz odwiedzają słonie i hipopotamy. Uzbrojona w pałki i pompki kalibru 12 obsługa prowadzi gości do namiotów. W nocy nie wolno poruszać się samotnie. Wystarczy wezwać jednego ze strażników światłem z telefonu. Na eskortę z latarką możemy liczyć o każdej porze.

Namioty są w istocie komfortowymi pokojami z drewnianą podłogą, łóżkami, łazienką, ciepłą wodą i elektrycznością. Ściany oraz dach to brezentowe płachty w kolorze khaki. Okna i wejście dodatkowo chroni się moskitierą. Namioty zlokalizowano wzdłuż rzeki Mara, dzięki czemu możliwa jest obserwacja krokodyli i hipopotamów w ich naturalnym środowisku. Przed niebezpieczeństwem z ich strony chroni wysoki piaszczysty klif. O tej porze roku na większości terenów Kenii malaria nie występuje. Nie ma wiec konieczności zażywania wyniszczających wątrobę tabletek. Dla komfortu psychicznego oraz ochrony przed zwykłymi komarami należy się natomiast spryskać dobrym repelentem i pamiętać by zasunąć moskitierę. Szczególnie przyjemna po safari ciepła kąpiel jest możliwa dzięki piecom grzewczym. Każdego dnia o poranku i wieczorem w małym zlokalizowanym przy namiocie piecyku obsługa podsyca ogień suszonym brykietem z odchodów słonia. To bardzo tanie i ekologiczne paliwo.

Selfie z Timonem i Pumbą

„Governors Camp” to również jedno z niewielu miejsc na Ziemi gdzie zrobimy sobie selfie z Timonem i Pumbą! Ci znani i lubiani bohaterowie kultowego filmu „Król Lew” dotrzymują towarzystwa gościom jadającym  posiłki. Timon czyli tak naprawdę mangusta jest pożytecznym ssakiem drapieżnym. Skutecznie oczyszcza teren obozu z dużych owadów i węży. Przy okazji lubi też smakołyki spod stołu. Musimy jednak pamiętać że dokarmianie dzikich zwierząt nie jest dobrym pomysłem, bo te zawsze mogą się zdenerwować gdy ktoś im tego odmówi. Mangusty przemieszczają się grupami wydając przy tym piskliwe, podobne do ptasiego śpiewu odgłosy.

Jeżeli zaś chodzi o Pumbę, ten dobrze dogaduje się z Timonem głownie za sprawą swojego łakomstwa. Obaj lubią podjeść. Pumba czyli guziec, w Afryce występujący pod nazwą –  warthog, jest czymś w rodzaju afrykańskiego dzika. Słynie z potężnych rozmiarów szabel wystających po obu stronach ryja. Buchtuje nimi w ziemi w poszukiwaniu pędraków, korzeni i wszelkiego rodzaju przysmaków. Upalne dni spędza w błotku, chroniąc się przed robactwem. Śpi natomiast w wykopanych przez hieny norach. Jego lekko otyła sylwetka i „uśmiech” powstały za sprawą wywiniętego do góry oręża sprawiają, że nie sposób nie poczuć do niego sympatii.

Guziec uciekając zawsze podnosi do góry swoją „antenkę”. Kiedy trawa jest wysoka i ucieka cała wataha można dostrzec jedynie wystające ponad trawę ogonki. Stanowią one punkt orientacyjny dla „dziczej” ariergardy. Guźce maja jednak jedną wrodzoną wadę, która dla lwów niewątpliwie jest wielką zaletą. Na swoje nieszczęście mają bardzo słabą pamięć chwilową. I chociaż Pumba może pamiętać szczęśliwe dni młodości, kiedy pędraków i zieleniny było pod dostatkiem, to myśląc w czasie rzeczywistym po prostu zapomina o niebezpieczeństwie. Kiedy w okolicy pojawia się lew guziec natychmiast rozpoczyna ucieczkę. Po trzydziestu sekundach jednak przystaje, bo najzwyczajniej w świecie zapomina po co ucieka. Wpada w zadumę, starając się zracjonalizować sobie powód meczącej przecież ucieczki. W tym momencie pada najczęściej ofiarą lwa!

Na Safari

Na safari wyprawiamy się wcześnie rano lub wieczorem. Należy pamiętać ze Kenia znajduje się na równiku. Słonce wschodzi i zachodzi przez cały rok niemal o tej samej porze, a dzień i noc mają podobną długość. Przed świtem obsługa obudzi nas ciepłą kenijską kawą. Do tego zbożowe ciasteczko. To wystarcza by pokrzepić się przed wyjazdem na oglądanie dzikiej zwierzyny. Wschód słońca zastanie nas już na sawannie. Warto zabrać cieplejszą odzież, poranki bywają chłodne. Jeśli mamy do wyboru kilka samochodów terenowych, weźmy ten z szybami i otwieranym dachem. Dzięki temu ochronimy sprzęt fotograficzny przed pyłem, a zdjęcia zrobimy z pozycji stojącej. Zawsze wybierajmy też kierowcę Masaja. Jest u siebie, wiec pokaże nam sawannę w całej okazałości.

Zwierzęta jakie można zobaczyć w Rezerwacie Narodowym Masai Mara różnią się od tych w innych regionach kraju. Na przykład zebry są tutaj dużo mniejsze niż w Samburu, za to ich paski są zdecydowanie większe. Najczęściej spotyka się niewielkich rozmiarów gazele tomsona i antylopy gnu. Te ostatnie tysiącami rozsiane są po sawannie, przywodząc na myśl znane z dzikiego zachodu stada bizonów na prerii. Samiec gnu ma pod opieką swój harem, którego broni przed innymi osobnikami. Często zdążają się walki na rogi. Bardziej odważne samce starają się również przepędzić jadący samochód. Poza tym antylopy gnu nieustannie „beczą” gdy są czymś zaniepokojone. Stanowią tez lwi przysmak a ich wybielone od słońca czaszki gęsto spowijają sawannę.

Co ciekawe antylopy nie konkurują ze sobą. Każdy gatunek zjada inne źdźbła traw. Można spotkać żerujące w zgodzie antylopy impala, topi, elandy, gazele tomsona, również zebry i bawoły. Z większych ptaków zobaczymy tu sępy, strusie, czaple i bociany. Jeśli zaś chodzi o drapieżniki, najniżej w hierarchii stoją szakale. Następnie szukające padliny hieny. Na rozległych płaskich terenach polują smukłe gepardy, a lamparty czają się w koronach drzew. Królem sawanny bezapelacyjnie jest jednak Simba! Masai Mara to prawdziwa kraina lwów.

Spotkamy tu stada lwic z młodymi leniwie wylegującymi się w trawach. Ich liczba dochodzi często do kilkunastu osobników. Każda z lwic odpoczywa w innej pozycji co stwarza wiele radości miłośnikom fotografowania. Kiedy już lwy strawią swój posiłek, wybierają się na łowy. Ponieważ występują w swoich ulubionych rewirach możliwość oglądania polowania zdarza się w Masai Mara dość często. Samce trzymają się z dala od stada. Ich potężne rozmiary, gęsta pomarańczowo-czarna grzywa, długie kły i pazury budzą respekt. Mało jest miejsc w Afryce, gdzie lwy prezentują się tak okazale!

Przy odrobinie szczęścia można natknąć się na parę lwów. Lwica wdzięczy się obok drzemiącego w cieniu krzewów samca, kulając się po ziemi. W ten sposób prowokuje go do stosunku, na który lew, będąc dżentelmenem ostatecznie zgadza się od 4 do 5 razy dziennie. Choć widowisko trwa zaledwie minutę, warto zaczekać na potężne ziewnięcie samca, podsumowujące całą sprawę.

Nie można jednak oglądać zwierząt w nieskończoność. Pora na śniadanie, które szczególnie smakuje w buszu. Pośród gęstej roślinności, w zakolu rzeki Mara, czeka elegancko nakryty stół.  Znajduje się zaledwie dwa metry od stromo spadającego klifu. Jedząc śniadanie zaobserwujemy kąpiące się w rzece hipopotamy. Samce wydają niesamowite dźwięki. Każdy kto oglądał film „Jurassic Park” pamięta odgłosy dinozaurów. Te dźwięki to w istocie nic innego jak odgłosy walczących hipopotamów. Smażone omlety, pankejki, soczyste mango i papaje oraz aromatyczna kenijska herbata wprawią w błogostan po udanym safari.

Nieopodal “Governors Camp” znajduje się kurort “Little Governors Camp”. To wymarzone miejsce dla miłośników lotów balonem. Każdego poranka balony z turystami wznoszą się ponad sawannę. Camp jest bardzo podobny do swojego większego odpowiednika. Fronty namiotów wychodzą na podmokłą, przyrzeczną łąkę, dzięki czemu zaobserwujemy dużą liczbę zwierzyny pasącej się na świeżej zielonej trawie. Do obozu dotrzemy jedynie za pomocą promu. Budując niewielką tamę z worków i gałęzi spowolniono nurt rzeki. Mocna lina i przywiązana do niej łódka wystarczają by przewieźć gości wraz z bagażem na drugi brzeg. Wieczorami podczas kolacji, kiedy mrok nocy rozświetlają jedynie lampy naftowe, ponad głowami można zaobserwować polujące na ćmy nietoperze. Bar z dobrymi alkoholami i nocna muzyka dzikiej przyrody sprawiają że człowiek wstaje wypoczęty nawet po kilku godzinach snu.

Wizyta u Masajów

Rezerwat Narodowy Masai Mara słynie przede wszystkim z wielkiej migracji antylop gnu, które corocznie zataczają koło miedzy Parkiem Narodowym Serengeti w Tanzanii a Kenią. Proces ten połączony z niebezpieczną przeprawą przez rzekę Mara, trwa niezmiennie od tysięcy lat. Jeśli zerkniemy na mapę, dostrzeżemy że Rezerwat Narodowy Masai Mara stanowi jedynie wierzchołek Serengeti. Teren ten jest jednak szczególny ze względu na znane, półkoczownicze plemię, odziane w swoje krwistoczerwone koce. Nie można być w Masai Mara i nie odwiedzić Masajow. Około dwóch godzin jazdy po bezdrożach od „Gavernors Camp” znajduje się masajska wioska „Entasikira”.

Choć pora deszczowa trwa w Kenii od kwietnia do czerwca, musimy pamiętać, że z początkiem lipca ponad sawanną także może pojawić się burza. Deszcz natychmiast zmienia strukturę ziemi, przez co nawet samochody z napędem 4×4 ślizgają się w powulkanicznym pyle, wypadając z trasy. Warto wziąć to pod uwagę przy planowaniu wycieczki. Kierowca Masaj potrafi jednak poradzić sobie z „bara bara” i w takich warunkach! Słowo to w języku suahili oznacza po prostu drogę. Ponadto, jeśli mamy szczęście burzowe chmury rozświetli zniżające się do horyzontu słonce, co z kolei zaowocuje tęczą.

Nie można tak po prostu wejść do wioski Masajów. Przede wszystkim jest ona otoczona grubym, kilkumetrowym murem z kolczastych krzewów. Najpierw zostaniemy przywitani przez mieszkańców wioski i na specjalne pozwolenie szefa lub jego zastępcy wejdziemy do środka. Masajowie są bardzo gościnni. Zarówno kobiety jak i mężczyźni wykonują powitalny taniec. Wesołe dzieci kręcą się między krowami. W zasadzie nie sposób spotkać smutnego Masaja. Choć wiodą oni bardzo prosty żywot, są wierni swoim tradycjom i nie tolerują zmian. Ich cykl życiowy obraca się wokół wypasu bydła.

Dla Masajów najważniejsze są krowy. Stanowią zarazem dorobek osobisty i to wcale nie mały. Jedna krowa kosztuje 30.000 kenijskich szylingów, czyli około 300 dolarów amerykańskich. W zależności od wielkości wioski, stada liczą od kilkudziesięciu do kilkuset osobników. Masajowie uprawiają wielożeństwo. W nie tak jeszcze odległych czasach, kiedy Masaj dojrzewał do ożenku, musiał przejść test męstwa i zabić lwa. Obecnie, kiedy polowania w Kenii są zabronione a rząd dba o każdego przedstawiciela dzikiej przyrody, te praktyki są zwalczane poprzez edukację i prawo. Masajowie mogą jedynie zabić lwa który wskoczył do wioski i zagrażał ich krowom. By założyć rodzinę, wystarczy teraz, że młody Masaj zapłaci za żonę 10 krów i uwarzy 50 litrów piwa na wesele.

Chaty Masajów to prosta konstrukcja z patyków. Ściany oblepia się ziemią i odchodami krów. Dach stanowi gęste, nieprzepuszczające wody poszycie. Wbrew pozorom chata jest bardzo dobrze przemyślana co dowodzi wielopokoleniowej tradycji. Wewnątrz panuje przyjazna temperatura. Na wprost wejścia znajduje się sypialnia dla gości. Mogą tu spać zbłąkani turyści i członkowie innych kenijskich plemion będący w podroży. Centralne miejsce zajmuje palenisko z „wiecznie” podtrzymywanym ogniem. Dym odpędza wszelkie robactwo. Po prawej stronie paleniska znajduje się sypialnia dziecięca, po lewej natomiast loże małżeńskie. Śpi się na krowich skórach. W ścianach znajdują się jedynie 3 niewielkie otwory. Spełniają one rolę wentylacyjną oraz wpuszczają do środka dawkę światła niezbędna do poruszania się w bardzo ciemnym wnętrzu. Dla każdej nowej żony Masaj musi postawić nową chatę. Sam decyduje z która żoną będzie danego dnia spał. W związku z tym wbija przed wybraną chatą swoją dzidę. To znak, że nie wolno mu przeszkadzać.

Warto zobaczyć tradycyjne masajskie popisy skoków. Przedstawiciele tego kenijskiego plemienia słynna z wysokiego wzrosty i szczupłych łydek. Dzięki temu skaczą naprawdę wysoko. Rozpalają też ogień za pomocą dwóch kawałków drewna i to zaledwie w 2 minuty. Rozpałką są naturalnie krowie odchody. Choć Masajowie bardzo często pracują w miastach a ich dzieci uczą się w szkołach, zawsze wracają do rodzinnej wioski i kultywują tradycyjny styl życia. Starają się też nie zdejmować swojego masajskiego stroju i spacerują w nim nawet po ulicach wielkich miast. To wszystko sprawia, że przez resztę Kenijczyków nazywani są „Wielką Szóstką” na którą, za pomocą obiektywów polują turyści.