Śnieg niczym wulkan

Autor tekstu: , Data publikacji:

Bezradność – to najdelikatniejsze słowo, jakie cisnęło się na usta w ostatnich dniach minionego roku. Na największych lotniskach zamiast samolotów królował biały puch a pasażerowie zostali skutecznie uziemieni.

Połowa listopada 2010. Zarząd, drugiego co do wielkości na świecie, londyńskiego lotniska Heathrow, ogłasza nie bez satysfakcji, że sięgnął do kieszeni i wysupłał dodatkowe pół miliona funtów, specjalnie na obronę przed atakiem zimy. Niebagatelna kwota została przeznaczona na sprzęt specjalistyczny. – Jesteśmy jedynym dużym lotniskiem w Wielkiej Brytanii, które nie zostało zamknięte ostatniej zimy ze względu na opady śniegu – grzmiały dumne informacje.

Dodawano, że nad „śniegowym” bezpieczeństwem Heathrow czuwa sztab pięćdziesięciu specjalistów i ponad 60 sztuk doskonałego sprzętu. Baza tych fachmanów i ich cudownych urządzeń została zlokalizowana między dwoma pasami startowymi lotniska, by jak najszybciej mogli reagować, tym bardziej, że latem trenowali „na sucho” różnego rodzaju sytuacje. W oświadczeniu napisano też, że wszystko po to, by nie ulec zapowiadanym na najbliższe dni atakom zimy.

Kilkanaście dni później wszystkie te zapewnienia warte były funta kłaków. Podobnie zresztą jak na wielu innych, równie dużych i równie solidnie przygotowanych do odparcia ataku zimy, lotniskach całego kontynentu. Natura okazała się, jak zwykle, silniejsza i nie zrobiło na niej żadnego wrażenia, że na znacznej części europejskich, ale nie tylko, lotnisk, zwarte szeregi, wspomagane techniką za miliony euro, rzuciły się do odśnieżania, by nie tracić pieniędzy. Biały puch sypiący z nieba skutecznie udowodnił, że w tej konfrontacji jesteśmy bezradni.

Natychmiast przypomniały się wydarzenia sprzed kilku miesięcy, gdy chmura wulkanicznego pyłu znad Islandii skompromitowała wszelkie instytucje, zasady, ustalenia i normy. Po prostu stanęło wszystko i przynosiło każdego dnia kolosalne straty. Grudniowy paraliż śnieżny nie był oczywiście aż tak dramatyczny w skutkach, ale swoje zrobił.

Uziemieni

Na liście lotnisk, które stanęły i nie były w stanie obsługiwać pasażerów, znalazły się te najważniejsze i największe: w Londynie, Frankfurcie czy Amsterdamie. Nasze Okęcie i mniejsze porty jakoś dawały radę, choć znaczna część samolotów po prostu nie dotarła do Polski.

Terminale w całej Europie zapełniały się tysiącami podróżnych. Koczowali tam godzinami, pozbawieni odpowiedzi na zasadnicze pytanie: czy i kiedy będą mogli wylecieć? Telewizyjne newsy zapełniały się wiadomościami o zrozpaczonych narzeczonych, które właśnie leciały na własny ślub czy rodzinach, które nie widziały się wiele miesięcy i wspólne święta miały być najwspanialszym momentem całego roku.

A biznesmeni? Nasi czytelniczy także zostali uziemieni. Najbardziej niezwykła przygoda spotkała pana Roberta, który napisał nam, że atak śniegu zastał go w Genewie. Miał w dłoni bilet do Warszawy z przesiadką w Paryżu. Kiedy udało mu się dotrzeć do osoby władnej udzielić informacji dowiedział się, że może zostać w Genewie i skorzystać z hotelu lub polecieć do Paryża z nadzieją na lot do Warszawy – ale w zasadzie to lepiej, by nie leciał.

Zdziwienie naszego czytelnika było spore, ale szybko się wyjaśniło, o co chodzi. Otóż paryskie lotnisko, choć dawało sobie całkiem nieźle radę ze śniegiem, stało się „bazą” zapasową oblężonych Heathrow i Gatwick. Po prostu do Paryża kierowano szerokokadłubowce, które w Londynie nie miały szansy na lądowanie.

Z tego powodu do obsługi lotów tranzytowych nie było tam już personelu, siły, ani być może nawet ochoty. Na szczęście linie Air France znalazły się na miejscu i kupiły naszemu czytelnikowi bilet na lot bezpośredni do Warszawy.

Mniej dramatyczne, choć chyba bardziej długotrwałe, były przygody pana Tomasza. On z kolei, dostał się w śnieżne okowy na lotnisku we Frankfurcie. Po kilku godzinach, kiedy wszystkie biznesowe plany na kolejny dzień wzięły w łeb, a informacji o tym, czy jest jakaś szansa na powrót do domu nie było, postanowił wrócić wynajętym, wspólnie z dwiema innymi osobami, samochodem.

Liczenie strat

W styczniu linie British Airways podliczyły to, co stało się w ciągu kilku dni śnieżyc. Ogłoszono, że te pogodowe zawirowanie kosztowało BA okrągłe 50 milionów funtów. Inni przewoźnicy też dostali po kieszeniach. Lotniska zachodniej Europy muszą pogodzić się z mniejszym zyskiem.

Na samym Heathrow odwołano dwa tysiące lotów. Jednak największą wściekłość ludzi wzbudziła wiadomość, że zarząd tego molocha, zarabiającego setki milionów funtów nie przewidział nawet, że będzie potrzebować większej ilości płynu odladzającego (zużywano go w najtrudniejszych momentach niemal 100 tysięcy litrów dziennie – na lotnisku założono, że starczy dzienna „porcja” 35 tysięcy litrów).

Zapas skończył się bardzo szybko i nie było ratunku. Okazało się, że rozsierdziło to nie tylko pasażerów. Brytyjski rząd szybko zajął stanowisko, informując, że doprowadzi do zmian w prawie, które pozwolą na nakładanie wysokich kar pieniężnych lub nawet na odebranie zarządcy lotniska koncesji.

Wszyscy liczą straty z nadzieją, że podobny „kataklizm” się nie powtórzy, lub że kolejnym razem będą na to znacznie lepiej przygotowani. Bo to był przecież tylko zwykły śnieg…