Patrząc z perspektywy laika trudno zrozumieć skąd mogą brać się problemy z uprawą winorośli, skoro co druga polska weranda jest nią porośnięta. Jednak winorośl właściwa (vitis vinifera) to co innego, niż nasze rodzime samosiejki, które są doskonale przystosowane do chłodu, ale przyzwoitego wina się z nich zrobić nie da. Z kolei szlachetne odmiany jak Sauvignon Blanc czy Merlot są znacznie bardziej chimeryczne, wrażliwe i delikatne. Z trudem więc znoszą wiosenne przymrozki, które ciągną się do maja, ciężkie zimy i dojrzewanie w strugach jesiennego deszczu. Wydawałoby się, że sprawa jest beznadziejna, a jednak wielu polskich winiarzy twierdzi, że znalazło na to doskonały sposób – hybrydy.
Hybrydy są odmianami powstałymi z krzyżowania gatunków szlachetnych z dzikimi autochtonami, tak by owoce były dobrej jakości a krzew radził sobie z naszą opresyjną aurą. Tak powstały takie, egzotycznie brzmiące, odmiany jak Seyval Blanc czy Jutrzenka i choć w Polsce już w XIX wieku próbowano eksperymentów z hybrydami to jednak bez sukcesów. Te z dawnych lat były krytykowane za denerwujący „lisi posmak”. Czy nowe są doskonalsze? Producenci twierdzą, że tak i rzeczywiście lisa już nie czuć. Jednak wciąż hybryda to produkt niedoskonały i nawet przy ogromnej wiedzy i doświadczeniu, których nie mamy, nie da się z nich wykrzesać nic ponad akceptowalność. Po co decydować się na ciężką walkę z mrozem, zimnem, szkodnikami, grzybem skoro miarą całkowitego sukcesu jest wino znośne lub przyzwoite?
Kolejnym utrudnieniem jest brak tradycji winiarskiej, która w średniowieczu była rozwinięta, ale zaginęła w nawałnicy naszych burzliwych dziejów. Teraz wszystko zaczyna się od początku. W związku z tym nic prostszego, jak oprzeć się na doświadczeniu naszych zachodnioeuropejskich przyjaciół. Nie wiedzieć czemu, tak się nie zawsze dzieje. Nie wystarczy powielić sposobu uprawy za granicą, trzeba go dostosować do naszych warunków a na to wiedzy często nie starcza.
Krzewy winorośli w tak zimnym klimacie nie powinny być zbyt duże i trzeba bardzo ograniczać masę zdrewniałą, której budowa kosztuje roślinę wiele energii, a ta powinna być przekierowana na owoce. To samo dotyczy wydajności, którą trzeba drastycznie zmniejszać przeprowadzając zielony zbiór, czyli redukcję ilości zawiązanych kiści do dwóch, trzech na jeden krzew. W Polsce jednak pokutuje podejście rolniczo-sadownicze, podczas gdy rolnik i winiarz nigdy się nie zgodzą. Na widok kamienistej, ubogiej ziemi i perspektywy niskich zbiorów rolnik zawyje ze zgrozy, a winiarz podskoczy z radości. A skoro nie mamy szans na konkurencyjność na rynku win masowych i tanich, to musimy starać się koncentrować na winach jakościowych, choć takie nie przyniosą nam pożądanych zysków w ciągu pierwszych co najmniej dziesięciu lat.
Na domiar złego w Polsce nie ma też dostępu do technologii. Najprostsze tanki stalowe do fermentacji, beczki czy drożdże musimy sprowadzać z zagranicy, co kosztuje nas o wiele więcej, niż stare kraje winiarskie. Jakby mało było problemów, sama uprawa też jest droższa, ponieważ winnice musimy grodzić w obawie przed sarnami, zającami, dzikami i lokalną społecznością, a na zimę każdy krzak trzeba opatulić, żeby nie zmarzł.
Uprawa winorośli jeszcze przez wiele lat będzie bardziej kosztownym hobby, niż opłacalnym interesem. Kiedy opadnie czar nowości z polskich winnic, skończą się wycieczki i zacznie się żmudna konkurencja z zachodnimi producentami, dla wielu oznaczać to będzie koniec przygody z winem. Dlatego tym, którzy nie są w stanie tego zaakceptować, proponujemy poszukać czegoś o bardziej kompatybilnej z naszymi warunkami specyfice. Choćby produkcję cydru, no bo czego jak czego, ale dobrych jabłek to nam nie brakuje. Zdeterminowanej reszcie, która w Polsce się rodzi, radzimy uzbroić się w cierpliwość, przygotować na ciężką, kosztowną, ale bardzo satysfakcjonującą zabawę.