James Balfour ma widok z Dachu Świata

Autor tekstu: , Data publikacji:

James Balfour ma 27 lat. Młody, energiczny, z iskrą w oku. Syn „króla klubów fitness”, Mike’a Balfoura, który stworzył ich setki na całym świecie, założył własną sieć. Pure Health and Fitness rozwija się w piorunującym tempie. A on szuka nowych wyzwań, bo jedno z największych, wejście na Mount Everest, ma już za sobą. Business Traveller odwiedził go w jego warszawskim Pure Sky Club, otwartym niedawno w wieżowcu Skylight, w samym sercu miasta – jednym z najbardziej ekskluzywnych miejsc poświęconych biznesowi.

Business Traveller: Jaki jest widok z Dachu Świata?

James Balfour: Na Mount Everest wszedłem 23 maja 2008 roku. Było to spełnienie wielkiego marzenia. Byłem piątym, najmłodszym Brytyjskim zdobywcą szczytu, miałem wówczas 24 lata. Wiązało się to również z akcją charytatywną, zbieraliśmy pieniądze na odbudowę szkół w Liberii, zniszczonych w trakcie wieloletniej wojny domowej. Udało się nam zgromadzić ponad 50 tysięcy funtów. Sama wyprawa to chwile wielkich emocji, sporo było przy tym przygód. Na szczycie byłem około 20 minut. Widać było krzywiznę Ziemi, zaś w świecącym słońcu bezkres Chin. Tego widoku nie zapomnę nigdy.

Business Traveller: Everest za Panem, jakie jest zatem kolejne wyzwanie?

James Balfour: Mamy dwa poważne wyzwania biznesowe związane z marką Pure. Pierwsze z nich to sieć Pure Health and Fitness, która w ciągu minionych trzech lat, odkąd jesteśmy w Polsce, rośnie w bardzo szybkim tempie. W tej chwili mamy dwadzieścia klubów, do końca roku liczba ta wzrośnie do czterdziestu. To główna część naszych działań, poważnie się na tym skupiamy.

Drugim wyzwaniem jest miejsce, w którym się znajdujemy. Pure Sky Club to nowatorska koncepcja na polskim rynku, pierwszy w kraju prywatny, członkowski klub biznesowy. Od otwarcia minęły zaledwie cztery miesiące, jednak już teraz mogę powiedzieć, że odnieśliśmy naprawdę duży sukces. Dlatego nowym przedsięwzięciem jest poszukiwanie miejsc, w których takie właśnie kluby jak Pure Sky Club moglibyśmy otworzyć. Miast, gdzie tego typu przedsięwzięcie ma rację bytu, jest moim zdaniem wiele, w tej chwili na naszej liście są chociażby Bukareszt, Sztokholm oraz Stambuł. Warto ten pomysł powielać, tym bardziej, że byłaby to dodatkowa wartość dla naszych klientów, którzy mogliby korzystać z klubów w każdym miejscu.

Business Traveller: Jak ważne są w Pana życiu pasje i ich spełnianie?

James Balfour: Są niezmiernie ważne. Myślę, że jeśli nie nosisz w sobie pasji, marzeń, ku którym dążysz, jeśli nie masz wiary w to, co robisz, nigdy nie wzniesiesz się na odpowiedzi poziom. To czym się zajmujemy, Health and Fitness, to dla mnie i mojego wspólnika, Tony’ego Cowena, jest naprawdę ważne. Powiem tak: medycyna może utrzymać cię przy życiu, ale fitness sprawi, że przeżyjesz je szczęśliwie. To podstawa. Jak to wszystko ma się do naszego Pure Sky Club? Ano tak, że biznes to także nasza pasja i robimy to z pełnym poświęceniem.

I tak jak wielu ludzi na całym świecie spotykamy się na rozmowach w hotelowych lobby czy małych knajpkach. Gdy dyskutujesz o dużym kontrakcie nie wytaczasz jednak dział i nie krzyczysz o tym na wszystkie strony. Potrzebujesz swobodnego, komfortowego, cichego miejsca, gdzie możesz o tym porozmawiać, podjąć decyzję i potem cieszyć się efektem. To właśnie legło u podstaw naszego pomysłu na Pure Sky Club.

Business Traveller: Kto jest tak naprawdę adresatem waszej oferty Pure Sky Club, co możecie zaproponować?

James Balfour: Jeśli porównamy się do prywatnych klubów członkowskich w Wielkiej Brytanii, z których wiele ma długą tradycję, czy to polityczną, czy też związaną z wojskiem, a przy tym mają wykształcone przez wiele lat reguły, choćby dotyczące obecności kobiet lub obowiązującego stroju, to jesteśmy inni. Świat się zmienia, wielu ludzi robi olbrzymie majątki nosząc jeansy. Zmieniają się także ich potrzeby i oczekiwania. Nie jesteśmy miejscem dla statecznych ludzi palących cygaro i rozprawiających o minionych latach. Jesteśmy progresywni, kobiety są u nas bardzo mile widziane, zresztą wśród naszych członków pań jest wiele. Generalnie mówimy o ludziach z aspiracjami, co oczywiście przejawia się w bardzo różny sposób. Jednak każdy z nich może tu przyjść, by się spotkać, zaprosić klienta na rozmowy, odpocząć czy się zabawić.

Business Traveller: Brzmi nieco jak głębsza filozofia cieszenia się życiem i pracą?

James Balfour: Bo faktycznie coś w tym jest. Świat pędzi z zawrotną prędkością, my musimy trzymać rękę na pulsie zmian. Ludzie pracują ciężko, zarabiają dla swoich firm duże pieniądze, i myślę, że często chcą znaleźć się w miejscu, gdzie jest lepiej, przyjemniej, niż w biurze. Chcą też mieć możliwość świętowania sukcesu. My oferujemy spędzenie całego dnia w zupełnie innych warunkach. Członek klubu rano dostaje bezpłatne śniadanie, potem może spotkać się z kimś w mniej lub bardziej formalnej atmosferze, może zamknąć się w prywatnej jadalni na rozmowy albo przyjść wieczorem, by po ciężkim dniu odprężyć się w kompleksie Spa albo sali kinowej. To jest po prostu łączenie biznesu z przyjemnością.

Business Traveller: Pytanie, które nasuwa się samo, dlaczego wybraliście Polskę?

James Balfour: No tak, faktycznie, słyszę je dość często. Przyjechaliśmy przed trzema laty, ponieważ zauważyliśmy olbrzymią lukę na tutejszym rynku health & fitness. Wystarczy powiedzieć, że w Polsce wówczas 0,6 % dorosłej populacji korzystało z usług klubów fitness, w Wielkiej Brytanii ten odsetek sięgał 13 %. Mogę dziś przyznać, że była to doskonała decyzja – mam nadzieję, że właśnie tę lukę zapełniamy.

Patrząc z kolei z perspektywy prywatnych klubów biznesowych – w Polsce może być tylko lepiej. Polska jest jedną z najprężniej działających gospodarek w Europie, miliony euro spływają na rynek w związku z nadchodzącymi mistrzostwami Euro 2012, większy odsetek młodych ludzi ma wyższe wykształcenie tu, niż chociażby w Niemczech, Polacy pracują dłużej i wydajniej, niż ludzie w zachodniej części kontynentu. Mówiąc krótko, w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat Polska przeszła niewiarygodne zmiany. Sądzę, że będą one postępować. I przyznaję, że wolę być tu, niż w Londynie.