Podróż w czasie
Nastepnego dnia lokalnymi liniami lecimy na Gomerę. Po anonimowości wielkich lotnisk i samolotów – niespodzianka. Na krajowym terminalu wsiadamy do niedużego
samolotu wprost z płyty lotniska. Przy drzwiach – niczym w pionierskiej erze lotnictwa – wita nas kapitan i słysząc obcy język, zagaduje skąd jesteśmy. „Soi s de Polonia?” – kapitan uśmiecha się od ucha do ucha, sprawiając wrażenie jakby Polska naprawdę budziła w nim ciepłe uczucia.
Po miedzylądowaniu na Teneryfie, zostaje nas w samolocie kilkoro. Kapitan znów z nami rozmawia i zauroczony naszą przewodniczką, Anią, zaprasza ją do obejrzenia kabiny. Okropnie jej zazdrościmy kapitańskich względów, ale dzięki niej i nam trafia się niespodzianka – w czasie lotu kapitan opowiada, co widać z okien, a stewardesy nie protestują, kiedy przesiadając się z miejsca na miejsce fotografujemy jak opętani.
Podchodzimy do lądowania. Tak mówi kapitan, ale wciąż lecimy wysoko. I nagle… pas pojawia się znikąd, tuż pod brzuchem samolotu. Dopiero wtedy okazuje się, że lotnisko na Gomerze położone jest potężnym klifie. Jak wszystko tutaj.
Na drogach których nie ma
Kto nie widział dróg na Gomerze, o stromiznach i serpentynach nie wie nic. Drogi wiją się jak oszalałe i po 30 minutach ostrej jazdy okazuje się, że jesteśmy w zasadzie w tym samym miejscu, tyle że wyżej. Wokoło rozciągają się tarasy i tarasiki – czasami mieści się na nich jedna palma. Kamienne domki „wiszą” przylepione do zbocza i wyglądają, jakby dostać się do nich można było jedynie z powietrza. Miniaturowe wioseczki zajmują każdą w miarę płaską przestrzeń, ale to nie znaczy, że jest ich wiele – tu po prostu nie ma więcej miejsca. Nic więc dziwnego, że jedyne miasto na wyspie i jej stolica – San Sebastian liczy sobie zaledwie 7 tysięcy mieszkańców i jest to mniej więcej jedna trzecia całej populacji. Może dlatego – i odczuwamy to na własnej skórze – turysta nie jest tu jedynie zawartością swojego portfela. Na wybrzeżu – owszem – stoją luksusowe hotele, błyskają światłami dyskoteki, neonami kuszą restauracje. W głębi wyspy odkrywamy inny świat. Życie toczy się leniwie, ludzie się uśmiechają, nikt się nie spieszy, a dogadać się można z każdym – choć do dziś nie wiem w jakim języku, bo po hiszpańsku potrafię powiedzieć głównie vino tinto (czerwone wino).
Okazuje się jednak, że na Gomerze mówią po… polsku. Udowadnia to Stephanie, która prezentuje nam tutejszą osobliwość – język gwizdany. Składa się z sylab, więc bez trudu rozumiemy, gdy Stephanie gwiżdże wi-taj-cie. To dawny pasterski sposób przekazywania wiadomości z jednej strony doliny na drugą, bo gwizd całkiem dobrze słychać nawet z 4 kilometrów. Stephanie opowiada, że jeszcze jej dziadek używał tego języka na co dzień, ale ona sama nauczyła się go w szkole, gdzie jest przedmiotem obowiązkowym. Z dumą dodaje, że w 2009 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
W lesie starym jak świat
Na tę listę trafił też Park Narodowy Garajonay. Wystarczy wejść na któryś ze szlaków, by dowiedzieć się dlaczego. Takie lasy porastały Europę miliony lat temu. Dobrze znane mlecze tu sięgają mi do pasa, a liście laurowe (dokładnie takie jakich używamy w kuchni oraz – uwaga – ich trująca odmiana) rosną na olbrzymich, tworzących zwarty las drzewach. Bajkowy krajobraz podkreślają wszechobecne girlandy porostów we wszelkich możliwych odcieniach zieleni i strumienie, które płyną prosto z chmur. I nie jest to poetycka przenośnia, bo naprawdę nie mają źródeł – powstają z pary wodnej, która skrapla się na szczytach.
Mówi się, że każda z Wysp Kanaryjskich jest inna i jedyna w swoim rodzaju. Te dwie, które widziałam przekonują, że to prawda. Gran Canaria to słoneczny raj, w którym zapomina się o smutkach. Na Gomerze nasze ludzkie sprawy w konfrontacji z majestatem natury wydają się bez znaczenia…