Najpierw będzie o kilku faktach, które być może od razu ostudzą niezbyt przyjazne komentarze przeciwników aut hybrydowych, czyli tych z napędem spalinowo-elektrycznym. Od czasu wprowadzenia do sprzedaży w Europie pierwszej „pełnej hybrydy” Lexusa w roku 2005 (model RX400h), samochodów tego typu na Starym Kontynencie jeździ już ponad 300 tysięcy.
Aż 60 procent wszystkich nowo sprzedawanych Leksusów to właśnie hybrydy. To zresztą całkiem łatwe do wytłumaczenia, bo w niektórych krajach, na przykład w Wielkiej Brytanii, Grecji, Holandii czy Norwegii, można na nich sporo zaoszczędzić – zniżka podatku przewyższa 4 tysiące euro (około 16 tysięcy złotych). Na Islandii hybrydy parkuje się wszędzie za darmo, co – jeśli trzeba to robić codziennie – stanowi znaczący zastrzyk gotówki w prywatnych budżetach.
TROCHĘ ZA MAŁO MOCY
Dla mnie Lexus CT200h to model szczególny, bo inżynierowie z Japonii dokonali rzeczy wydawałoby się niemożliwej. Trzeba się było naprawdę postarać i nieźle pokombinować, żeby cały ten stosunkowo „obszerny” zespół napędowy wraz z niemniej solidnymi bateriami zmieścił się pod skórą typowego kompaktu. Auto napędzają dwa silniki: jeden benzynowy, o pojemności 1,8 litra i mocy 99 koni (pracuje w tzw. cyklu Atkinsa) oraz motor elektryczny.
Sumaryczna moc całego zestawu to 136 koni, co przy tych rozmiarach auta w zupełności wystarcza do prędkości 80-100 km/h (trzeba przyznać, że sprint spod świateł na początku robi wrażenie; Lexus jest rekordowo szybki przy starcie). Im jednak auto jedzie szybciej, tym wyprzedzanie wymaga od kierowcy coraz lepszego planowania – zastosowanie przekładni w typie CVT, zdaje się dość skutecznie „tłumić” niewielką gromadkę koni mechanicznych.
DOBRZE SIĘ PROWADZI
Jeśli spojrzeć w oficjalny „press kit” (materiały prasowe), to okaże się, że CT200h jest niezwykle skomplikowany technologicznie. Samochód na przykład odzyskuje energię na wszystkie możliwe sposoby – ładowanie akumulatorów następuje przy każdym hamowaniu, a kiedy auto odpalimy i nie osiągnie ono jeszcze temperatury pracy, część strumienia gazów wydechowych jest kierowana do silnika, żeby go szybciej zagrzać. Jeśli policzyć wszystkie te kroczki do oszczędności to okaże się, że kompakt marki Lexus jest dla skąpców.
Producent twierdzi, że w cyklu łącznym Lexus potrzebuje zaledwie 3,8 litra benzyny na setkę. Wprawdzie w codziennym użytkowaniu, kiedy nie chcemy (lub nie możemy) kontrolować tego, w jaki sposób operujemy pedałem gazu, zużycie będzie ciut wyższe, ale i tak niedalekie od wyników deklarowanych przez fabrykę. Japoński kompakt chroni środowisko. Dość powiedzieć, że emisja szkodliwego dwutlenku węgla wynosi zaledwie 87 gramów na każdy przejechany kilometr. Śmiało można stwierdzić, że to „najczystsze auto, które jeździ po Europie”!
DOBRZE WYPOSAŻONY
Na desce rozdzielczej, w środkowej jej części, rzuca się w oczy duże pokrętło. Za jego pomocą można wybrać jeden z trzech trybów pracy samochodu (EV – jazda tylko na akumulatorach, Eco lub Sport). Każda zmiana położenia wpływa na kolor podświetlenia zegarów, ale w praktyce normalny kierowca specjalnych różnic w zachowaniu auta zbytnio nie odczuje.
Warto jednak zapamiętać, że właśnie dzięki trybowi EV autem da się jechać nawet 45 km/h i to bez włączonego silnika głównego, zaś uruchomienie trybu Sport spowoduje, że przed twarzą kierowcy wyświetli się niby-holograficzny obrotomierz.
Na pochwałę na pewno zasługuje sztywne nadwozie tego samochodu, jego precyzyjny układ kierowniczy i zawieszenie, które idealnie sprawdza się na polskich drogach. Lexus jest bardzo czuły, „sportowy”, przyjemny w prowadzeniu i do tego świetnie wyposażony (prócz skórzanej tapicerki można mieć w tym aucie np. audiofilski sprzęt grający Mark Levinson z głośnikami, w których zastosowano węgiel ze spalonego bambusa).
Niestety CT200h nie jest też tani (106 tysięcy złotych w wersji podstawowej), więc nie wiadomo czy do salonów japońskiej marki, po ten akurat samochód, będą ustawiać się – choćby najkrótsze – kolejki. W końcu to tylko bardzo fajne auto rozmiaru kompaktowego, a że ja Lexusa zadroszczę Pawłowi Małaszyńskiemu to już całkiem inna para kaloszy.