Wyspy z marzeń i chmur

Autor tekstu: , Data publikacji:

Miejscowi mówią, że to tutaj leżała Atlantyda. Podobno do dziś można ją czasem zobaczyć jako ósmą wyspę majaczącą wśród chmur. To tylko legenda, ale wystarczy postawić tu stopę, by nabrać dziwnej pewności, że oto odkrywamy miejsca pełne magii.

Lotnisko w Las Palmas na Gran Canarii wygląda jak każde inne. Wylądowaliśmy po północy i terminal był prawie pusty. Ładny zapach, ciekawe czym tu myją posadzki, zastanawiałam próbując rozpoznać delikatny aromat. Ten sam zapach, cień zapachu właściwie – ulotny jak mgiełka i równie wszechobecny można było wyczuć wszędzie – w busiku, który wiózł nas do miasta, na ulicy, w hotelu. Niby drobiazg, ale intrygował mnie aż do chwili, gdy przypadkiem odkryłam tajemnicę…

Królestwo słońca i fal

O Gran Canarii mówi się, że to kontynent w miniaturze, bo jest tu wszystko – górskie szlaki, urokliwe doliny, ocean i całe kilometry bielutkich plaż. W samym centrum Las Palmas, do kąpieli zaprasza plaża Las Canteras. O jej urodzie nie ma co mówić, bo konia z rzędem temu, komu uda się wybrać najpiękniejszą z kanaryjskich plaż, ale Las Canteras dysponuje też innym atutem – przed wiekami, po wybuchu wulkanu wyrzucone z krateru skały opadły równą linią około 100 metrów od brzegu, tworząc naturalną rafę osłaniającą przed falami. Dno oceanu opada łagodnie, wiatr dopisuje, nic więc dziwnego, że ciągną tu surferzy z całego świata. A że temperatura wody rzadko
spada poniżej 18 stopni C, na wodzie i w wodzie ciągle coś się dzieje.

Można tu uprawiać chyba wszystkie znane na świecie rodzaje sportów wodnych i kilka takich, które wymyślono właśnie tutaj. Pasjonaci latają więc na czymś w rodzaju latawca ciągniętego przez motorówkę albo stojąc na desce przemieszczają się dostojnie, zanurzając w oceanie długie wiosło. A regaty Kanaryjskich Żagli Latin (czyli małych łódeczek z olbrzymimi trójkątnymi żaglami) to coś, co robi wrażenie nawet na doświadczonych żeglarzach-amatorach z kontynentu. O tak „banalnych” dyscyplinach jak rozmaite odmiany surfingu i pływanie na wszystkim, co zdoła utrzymać się na wodzie nie warto nawet wspominać.

Największymi rywalami Las Canteras są plaże na południu: w Maspalomas, Playa de Ingles (która wbrew nazwie nie jest plażą lecz wioską) i Meloneras. Te miejscowości tworzą kurort, w którym znajdziemy wszystko, co można określić mianem luksusu. Plaże i wydmy, które wyglądają jakby nie stanęła na nich ludzka stopa, butiki słynnych marek z Armanim na czele, centra kongresowe wśród których prym wiodą Pałac Kongresowy i ExpoMeloneras, a przede wszystkim hotele, hotele, hotele… Tak jednak sprytnie ukryte w kwitnącym gąszczu, że dają zaskakujące poczucie prywatności. Komu jednak szczególnie zależy na odosobnieniu może zamieszkać tuż obok – w Pasito Blanco. To strzeżone miniaturowe osiedle willowe położone tuż obok najbardziej luksusowego na wyspie pola golfowego i słynnego na pół Europy Yacht Clubu. Około 1200 euro za tydzień w takich luksusach wydaje się ceną umiarkowaną.

Zresztą, słynnych hoteli tu nie brakuje. Seaside Palm Beach leży właściwie na plaży, a z wielkiego balkonu można podziwiać zachody słońca nad oceanem. Niezwykłymi widokami kusi też Gloria Palace Amadores – położony na szczycie klifu, wygląda jak wtopiony w skałę. Zupełnie innych wrażeń dostarczy Villa del Conde – należąca do sieci braci Lopesan niezwykła budowla wzorowana na kościele św. Sebastiana – z wieżami, dzwonnicą i kopułą. No i nie można przegapić Santa Cataliny w Las Palmas, hotelu który działa od… 1896 roku.

Zew historii i oceanu

Zresztą na brak zabytków z pewnością nikt tu nie będzie narzekał. Raczej przeciwnie – trzeba by naprawdę długiego pobytu, by obejrzeć choć to co zobaczyć koniecznie trzeba. Zacząć warto od Veguety – najstarszego osiedla na wyspie. Tu właściwie wszystko – od bruku, po drewniane balkony jest zabytkiem. Najsłynniejszy budynek to Casa de Colon, choć tak naprawdę Kolumb tu nie mieszkał. Odwiedził jedynie siedzibę miejscowego gubernatora. Ale że zrobił to w 1492 roku – wyruszając w pierwszą ze swych podróży, możemy uznać, że to w tym miejscu rozpoczął się podbój Ameryki.

A może zacząć od początku? Odwiedzić Museo Canario (www.elmuseocanario.com)
i dowiedzieć się jak wyglądał ten miniświat zanim pojawili się zdobywcy z kontynentu? Może dzieki temu łatwiej zrozumiemy, jakim cudem katedra na placu Santa Ana nosi znamiona chyba połowy wszystkich nurtów architektonicznych? Dla tych których dręczyć będzie ta zagadka: wyjaśnienie – budowano ją ponad 400 lat. Nie sposób też pominąć Museo de La Rama (Muzeum Gałązki) – nie o roślinność tu jednak chodzi, lecz o obchody święta Matki Boskiej Śnieżnej w urokliwym miasteczku Agaete. Ale na Gran Canarii zawsze jest jakieś święto, ludzie umieją się bawić i trudno zgadnąć, która tradycja jaki ma rodowód. Święto Gałązki obchodzi się na cześć Matki Boskiej, ale przed wiekami było modlitwą o deszcz.

Na tej wyspie nic nie jest tak zwyczajne na jakie wygląda. Ośrodkiem kultu ludu Guanchos, który żył tu w czasach prekolumbijskich była na przykład najsłynniejsza do dziś skała Gran Canarii – Roque Nublo, czyli Góra w Chmurach. Kręta droga prowadzi na malutki parking, dalej trzeba iść pieszo. Niespecjalnie daleko (ok. 30 min marszu) i nie bardzo stromo, ale po gołej skale, która wydaje się (choć to oczywiście nieprawda) rozgrzana do białości. Mimo to pójść trzeba, bo spod 80-metrowego obelisku rozciąga się krajobraz, z którym nie mogą konkurować nawet widoki z samolotu. Oblana błękitem oceanu wyspa pod naszymi stopami wydaje się ostatnią przystanią. Magicznym miejscem, z którego wyrusza się na wielką wyprawę w nieznane. Gdyby nawet Kolumb nie wymyślił wcześniej swojej podróży, stojąc tutaj musiałby usłyszeć zew oceanu.

W czasie tej wycieczki odkryłam też sekret ulotnego zapachu, który powitał mnie na lotnisku. Tutaj czuć go wyraźniej. To zapach oceanu, niespotykanej nigdzie indziej kanaryjskiej sosny i rosnących na niemal gołej skale potężnych krzewów lawendy.