Panie kapitanie, przede wszystkim gratulacje od Czytelników Business Travellera! To był wielki wyczyn.
Dziś myślę, że to opatrzność czuwała nade mną. Bo przecież mimo procedur i wytycznych, nie można było przewidzieć końcowej fazy naszego lotu. A że nikt się nawet nie skaleczył, to był cud. Ujmę to tak: opatrzność czuwała, a cud się zdarzył.
Woli Pan stąpać po ziemi, czy lepiej się Pan czuje w powietrzu?
Wolę unosić się w przestworzach, ale nie przy pomocy silników przypiętych do skrzydeł. Uwielbiam szybować po niebie, unosić się jak ptak. Sterując szybowcem, nie można w dowolnej chwili nabrać wysokości, trzeba znaleźć miejsce, w którym powietrze samo się wznosi i skorzystać z tego w naturalny sposób. To chwila, w której można poczuć życie przy pomocy wszystkich zmysłów.
Samotność na szczytach…
W szybowcu jestem sam. Ze skrzydłami i z naturą. Pomijając sprawy metafizyki i religii, bo wiadomo, że Bóg jest wszędzie, i w powietrzu, i na ziemi.
Wznosi się Pan wtedy niczym Ikar.
Tak, ale jak wiadomo, on utracił kontrolę nad swoim lotem, znalazł się zbyt blisko słońca. Dlatego też nie jest moim idolem.
Wystartował Pan z Newark jako osoba nieznana, a wylądował w Warszawie jako bohater. Kto dla Pana jest największym autorytetem?
Ponieważ moją wielką pasją jest szybowanie, szczerze podziwiam mistrzów tego sportu. Moim wielkim przyjacielem i mistrzem był Edward Makulak – człowiek zakochany w unoszeniu się w powietrzu. Muszę tu również wspomnieć Tadeusza Górę – szybownika numer jeden w Polsce.