Kiedy chodzę ulicami Paryża, z mieszanymi uczuciami zauważam, że już nie biegam histerycznie od sklepu z winami do restauracyjnych kart w poszukiwaniu prawdziwych francuskich win, bo coraz więcej z nich można znaleźć już u nas. Nawet dobry Burgund przestał być na polskim rynku tak przewartościowaną rzadkością.
W gruncie rzeczy taki stan powinien mnie wyłącznie cieszyć, ale czasami brakuje mi tej winiarskiej gorączki i egzotyki. Na szczęście jest jeszcze coś w Paryżu, co karmi potrzebę dziecięcej ekscytacji wśród entuzjastów wina. To wybór butelek pochodzących z Doliny Loary. U nas prawie nieznana, a w wielu francuskich kartach win wybija się często na drugie miejsce. I jest bardzo ceniona za niewymuszony wdzięk, naturalność, autentyzm. No i także należy wspomnieć o bardzo niewygórowanych cenach, które nie odzwierciedlają równie niskiej jakości, a raczej ekonomicznie niefortunną geopolitykę…
Przegrana bitwa o Wyspy
Dziewiętnasty wiek bardzo mocno odcisnął się na losach winiarskich regionów Francji. Wraz ze wzrostem handlu międzynarodowego winiarze starali się wypychać swoje wina za granicę, ze szczególnym uwielbieniem dla wysp brytyjskich. Anglicy ze względu na swój pociąg do ekskluzywnych alkoholi i surowy klimat – w tamtym czasie uniemożliwiający wyprodukowanie czegoś, co w najmniejszym stopniu mogłoby przypominać najsłabsze nawet wina francuskie – okazali się konsumentami niezwykle wdzięcznymi. Wdzięczność była niezwykle wymierna i przeliczalna na walutę.
I w taki to sposób Bordeaux, które było dużo lepiej skomunikowane, bo leżące nad samym morzem, zdeklasowało ukrytą głębiej w kontynencie Dolinę Loary. Choć początkowa jakość win niewiele się różniła. I nawet trudno wyrokować na czyją korzyść. Tyle, że po zastrzyku angielskiej gotówki Bordeaux zaczęło się gwałtownie rozwijać. Inwestowało w technologię, eksperymentowało i próbowało za wszelką cenę wylegitymować się statusem czołowego regionu winiarskiego Francji, rywalizując o palmę pierwszeństwa z Szampanią i Burgundią, które do Brytanii miały jeszcze bliżej. A Loara została w tyle. Bez wielkiego żalu. Tam czas stanął trochę w miejscu.
Wino, cebula i śmiech
Dziś Loara w niewielu miejscach przypomina idylliczną winiarską krainę jak w Piemoncie czy Dolinie Rodanu. Tutaj winorośl jest przyjacielem, ale nie celem samym w sobie, który dostarczy dość pieniędzy na zaspokojenie innych potrzeb ludności. Przynajmniej w zakresie wyżywienia.
Dlatego w wielu miejscach winnice konkurują o przestrzeń z ziemniakami i kalarepą, bo na żyzne ziemie nad samą rzeką wstępu nie mają. Zresztą winorośl wcale ich nie lubi. Być może taki krajobraz wielu wyda się mało romantyczny, ale dzięki temu wina tu powstające są niezwykle prawdziwe i nieprzesadzone. Mają przede wszystkim smakować, a nie imponować piękną winiarnią, czy pompatycznym charakterem. Nawet nadmorskie Muscadety mają mnóstwo wdzięku, mimo, że trudno wyobrazić sobie białe wino o prostszej budowie. A jednak są uznawane za jedne z idealnych do łączenia z surowymi owocami morza.
Najciekawsza w Loarze jest unikalna ekspresja szczepów, które często uprawiane są w bardzo wielu regionach, ale tutaj są inne. Na przykład Sauvignon Blanc jest znany i łatwo rozpoznawalny na całym świecie, a jednak tu coś się w nim zmienia. Staje się ziemisty i lekko oksydowany. Bardzo roślinny i gęsty.
I nie mam tu nawet na myśli takich legend jak Sancerre czy Pouilly Fume ze wzgórz w głębi lądu, lecz te prostsze, satelickie z takich apelacji jak Saumur czy mikroskopijna Menetou Salon. Są niezwykłe. Gdy już wydaje się, że je znamy wciąż zaskakują odmiennością i unikalnością, która przy tej cenie niezmiennie, lecz przyjemnie dziwi. Jest jeszcze Cabernet Franc z apelacji Chinon, który poza aromatami lekko spleśniałych śliwek i fiołków nader często pachnie oborą. I nie piszę tego w akcie snobistycznej przesady. Właśnie oborą pachną.
Taką zwykłą, pełną krów i wszystkiego co z siebie dają. Brzmi odpychająco? A jednak w połączeniu z resztą aromatów daje to niezapomniane, radosne wrażenie rustykalności i swobody, która przecież powinna być hymnem wina, o czym świat zapomina goniąc za punktami w konkursach magazynu Wine Spectator, a przecież nie zawsze trzeba być precyzyjnym i profesjonalnym. Pozwólmy sobie na trochę niefrasobliwości w podchodzeniu do wina i całej reszty.
Dlaczego wino nie pachnie winogronami
Często trafiam na sceptyczne miny osób czytających kontretykiety na winach, które opowiadają o aromatach owoców, przypraw i kwiatów. A skąd niby zapach wiśni w czymś co zrobione jest z winogron? I choć treść kontretykiet jest najczęściej bardzo optymistyczną i wydumaną twórczością pracownika marketingu, który zamiast wina woli colę, to jednak faktem jest, że zapach winogronowy podczas fermentacji zostaje uwolniony z cukru i rozbity na mniejsze frakcje, z których dość spontanicznie tworzą się zupełnie nowe zapachy.
Eksperci winiarstwa wyróżnili paletę zapachów wina rozpisaną na niemal 60 pozycji, choć w rzeczywistości, jeśli jeszcze dodamy różnorodne zapachy pochodzące od starzenia w dębinie, to wino może pachnąć niemal wszystkim. Melonem, żelaznymi grabiami i mokrym psem.
Zdjęcie dostarczyła: