Marzenie rzeźbiarza
Wnętrze długiej na 100 km wyspy jest wyżynne i górzyste. Wielość form, struktur i kolorów różnych skał wulkanicznych daje poczucie permanentnej bytności w galerii rzeźby awangardowej. Pewno, żeby nie zasłaniać „eksponatów” nie ma tu zbyt wielu roślin. Rzek też nie ma, za to woda podziemna jest łatwo osiągalna. Budujemy wiatrak, wiercimy otwór, wstawiamy pompę i mamy wodę.
Dla tych, których przerasta taka inwestycja pozostaje filtrowanie morskiej wody w tradycyjnych zbiornikach z pumeksu lub zbieranie deszczówki. Na szczęście najbardziej dochodowa tutejsza uprawa nie wymaga dużo wody. Jest nią bowiem opuncja, a raczej pasożytująca na niej koszeniczka. Z jej białych narośli wytwarza się trwały i naturalny karminowy barwnik.
Woda niezbędna jest za to do uprawy kukurydzy i pomidorów, gdyż nawodniona wulkaniczna gleba jest wyjątkowo żyzna. Ziarna kukurydzy miele się w tradycyjnych wiatrakach – męskich, wysmukłych molinos i żeńskich, rozłożystych molinas. A z mąki, w kamiennych piecach usytuowanych obok domów, wypieka się placki gofio, miejscowy przysmak. Same domy zbudowane są z bielonego kamienia zdobionego na rogach ciemną mozaiką i dachem z gliny.
Kozie rządy na psich wyspach
Obejścia strzegą chude psy o spiczastych pyskach, które wykorzystuje się również do polowań. Podobno od tych psów pochodzi nazwa Wysp. Choć starożytni Rzymianie nazywali je Wyspami Szczęśliwymi, to Pliniusz opisał wielką ilość dzikich psów tu grasujących. Zapamiętali to potomni, a że canis to po łacinie pies więc mamy i Wyspy Kanaryjskie. Niestety, nasze domowe kanarki to już wtórna historia, to one bowiem dostały swą nazwę od wysp.
Dzisiaj, królem zwierząt jest tu jednak koza. Stada kóz wędrują po całej wyspie. Kozie sery, twarde i miękkie majorero, to tutejsza tradycyjna potrawa. Polecam je w miękkiej formie, świeżo wyciskane na liściach palmowych, z powodu krótkiej trwałości dostępne jedynie u wytwórców. Można je jeść z papas arrugadas, małymi ziemniaczkami gotowanymi w łupinach w niewielkiej ilości wody z krystaliczną solą. A do smaku lokalne sosy mojo rojo i mojo verde.
Popiwszy to wszystko kawą carajillo, mocną i z dodatkiem alkoholu, możemy wybrać się w dalszą podróż przez historię. Środkami transportu niech tym razem będą wielbłądy. Skąd garbusy na Fuerteventurze? Ano przybyły z niedalekiej Sahary wraz z berberyjską rdzenną ludnością wysp. Berberowie wyginęli nękani przez europejskie choróbska, a wielbłądy mają się dobrze nosząc Europejczyków. Choroby przywlekli Normanowie, którzy rozpoczęli kolonizację wysp właśnie od Fuerteventury. W 1404 r. przybył tu będący w służbie króla Hiszpanii Jean de Bethencourt i założył pierwsze na Wyspach Kanaryjskich miasto – Betancuria. Położone (z obawy przed piratami) w głębi lądu, stało się stolicą i do dziś zachowało tradycyjny, śródziemnomorski wygląd. Dawny sposób życia oddają senne, malownicze uliczki z białymi domami, nad którymi górują rozłożyste palmy i wieża kościoła Santa Maria de Betancuria z 1410 roku.
Wszystko co powyżej opisałam to już jednak historia. Przed mniej więcej 40 laty na wyspy dotarł turystyczny boom, który zmienił źródła dochodu mieszkańców Fuerteventury. Miejscowi zajęli się obsługą ruchu turystycznego, a tradycyjne gospodarstwa spotkać dziś możemy w skansenie La Alcogida lub od bogatej strony w Casa de los Coroneles. Dla zwierząt stworzono ogród zoologiczny Oasis Park w La Lajita, acz klatki w nim są na tyle rozległe, że aby dostrzec zwierzaka musimy… do niego wejść. Wokół nas skaczą ogoniaste lemury, toczą się ptasie rozmowy, swoje podróże odbywają żółwie. Niestety krokodyle, nie wiedzieć czemu, nie mogą przyjmować gości. No i gdzie tu równouprawnienie? Jednocześnie najbardziej niechciani przybysze pozostają na wolności. Są nimi pasiaste afrykańskie wiewiórki, które bez zgody Unii Europejskiej wprowadziły się na wyspy i w tym dobrobycie mnożą się na potęgę.