Staram się nie myśleć o ogniu trawiącym prawy silnik. Decydujemy, że na razie nie możemy go wyłączyć, że bez silników nigdy nie wyhamujemy. Gaszenie pożaru uruchomimy, więc dopiero po zatrzymaniu, choć pewnie ten silnik zostanie zniszczony. Ale to w tym momencie najmniej ważne. Nasz pas liczy 3,3 kilometra i jeśli nie zdołamy na tym dystansie się zatrzymać, to wypadniemy na Aleję Krakowską, z reguły bardzo zatłoczoną. Oczami wyobraźni widzę prawdziwą demolkę, którą tam zrobimy! Ale po chwili samolot zaczyna zwalniać, czujemy to coraz wyraźniej. Pojawia się nadzieja, która po kilkudziesięciu sekundach przeradza się w pewność. Uda się!
I rzeczywiście się udaje. Zatrzymujemy się mniej więcej po przebyciu trzech piątych pasa.
Stoimy.
Jest 13:38:43 UTC, 14:38 czasu polskiego. Koniec zapisu FDR, czyli Flight Data Recorder.
Wiele osób pytało mnie później, czy myślałem o śmierci. Nie, chyba nie. Nie bardzo miałem czas na skupianie się na własnych emocjach. Byliśmy w transie i jeśli rozpatrywałem czarne scenariusze, to wszystkie one dotyczyły pasażerów. Obawiałem się, że samolot może się przełamać, nawet w kilku miejscach. Ale najgorszy był strach przed oderwaniem się jednego z silników, bo wówczas maszyna kompletnie straciłaby sterowność, zaczęłaby się obracać. Zastanawiałem się, jak bardzo nas sponiewiera, z której strony będzie pierwsze uderzenie, jak długo będę przytomny, jak długo będę w stanie obserwować przebieg wydarzeń. A nieco wcześniej, jeszcze gdy byliśmy w powietrzu, ale było już wiadomo, że będziemy musieli lądować bez podwozia, zastanawiałem się, dlaczego akurat mnie to spotkało. Denerwowała mnie kompletna bezsilność, to, że nie zdołaliśmy wypuścić tego cholernego podwozia. Ale szybko dyscyplinowałem swoje myśli. Zdawałem sobie sprawę, że musimy wylądować najlepiej jak potrafimy, że mamy na pokładzie 220 pasażerów, którzy wierzą w nasze umiejętności, wierzą w tę maszynę. Tej dyscyplinie pomagał nawał obowiązków, który pozwalał skoncentrować myśli na kolejnych czynnościach do wykonania. To odganiało czarne wizje, które w takich sytuacjach są zawsze bardzo destrukcyjne. Bo przecież jak każdemu człowiekowi żal byłoby mi się żegnać z życiem. Z rodziną, przyjaciółmi, z pasją latania…
Najważniejsi byli jednak pasażerowie. Gdy to napisałem wystraszyłem się, że brzmi to jak zdanie z propagandowej broszurki, jak greps z korporacyjnego szkolenia. Nic na to jednak nie poradzę. Naprawdę tak było. Gdy jesteś kapitanem samolotu bez przerwy myślisz o pasażerach, cały czas masz poczucie odpowiedzialności za ludzi, którzy powierzyli Ci swój los. Tak to już jest. Na tym polega bycie dowódcą, a może nawet szerzej – bycie mężczyzną, bo na co dzień mam duże poczucie odpowiedzialności za swoją rodzinę. Za żonę, syna, który też jest pilotem, za córkę. Ale także za przyjaciół.