Miałem na pokładzie 220 pasażerów i jedenastu członków załogi. Musiałem więc, po prostu musiałem, bezpiecznie sprowadzić ten samolot na ziemię. Zrobić wszystko, aby wylądować najlepiej jak potrafię, aby zminimalizować skutki tej nienormalnej sytuacji. W ostatniej fazie lotu, mimo nawału zajęć, pytałem szefa pokładu, jak pasażerowie znoszą tę sytuację. Gdy ogłosiliśmy, że prawdopodobnie będziemy zmuszeni lądować w trybie awaryjnym, że nie zdołaliśmy wysunąć podwozia odpowiadał, że ludzie są wprawdzie przerażeni i przejęci, ale współpracują z załogą. Najtrudniejsze było godzinne latanie w okolicy lotniska. Jedni reagowali bardziej emocjonalnie, inny byli raczej skupieni. Wielu włączyło komórki i rozmawiało z rodzinami. Pewnie niektórzy żegnali się z najbliższymi. To w tej sytuacji normalne. To zresztą prawdopodobnie z tych telefonów wyniknęła obecność na lotnisku dziennikarzy. Przypuszczam, że ktoś z rodziny powiadomił media o awaryjnym lądowaniu naszego Boeinga, bo raczej na pewno nie zrobił to nikt z obsługi lotniska.
Pytano mnie później, czy w ostatnich minutach lotu, gdy było już wiadomo, że podwozia nie uda się wysunąć, że będziemy musieli lądować „na brzuchu”, gdy zdałem sobie sprawę w jak trudnej jesteśmy sytuacji, myślałem o katastrofie smoleńskiej. Prawdę mówiąc nie myślałem. Nasza sytuacja była odmienna. W przeciwieństwie do załogi tamtego samolotu, my dokładnie wiedzieliśmy, co nas czeka. Oczywiście nie mogliśmy znać skutków, nikt tego przed nami nie „przerabiał”, ale dokładnie znaliśmy nasz położenie, wiedzieliśmy, co powinniśmy zrobić. Jedyną niewiadomą był moment zetknięcia z ziemią. Natomiast koledzy z prezydenckiego Tupolewa zostali zaskoczeni sytuacją. Choć wiedzieli, że mają złe warunki atmosferyczne, to wszystkie ich systemy działały, mieli wysunięte podwozie, samolot był w pełni sprawny. Zaskoczyła ich zła widoczność oraz odległość od ziemi. Gdy zrozumieli, jak nisko znajduje się samolot, mieli zaledwie sekundy. Chcieli jeszcze odejść, ale już nie dali rady. My z kolei wiedzieliśmy, że lądujemy „na jeden raz”, odejścia nie będzie i jeśli tylko nic się nie urwie, to jakoś sobie poradzimy. Mówiłem to na ostatnim briefingu. Oczywiście, nie znałem wytrzymałości poszczególny elementów samolotu, nie wiedziałem jak się zachowają po zetknięciu z betonem. Nie mogłem też wykluczyć, że tuż nad ziemią spotka nas jakaś turbulencja, co będzie groziło nierównym przyziemieniem. Skutek? Urwanie silnika, być może nawet skrzydła. W efekcie kompletnie stracimy – i tak już bardzo ograniczoną – możliwość sterowania maszyną.
Stoimy.
Przez moment panuje kompletna cisza, a może tylko tak mi się wydaje. Nie pamiętam, co wtedy czułem. Radość? Ulgę? Chyba, ale te uczucia nie wyryły się w mojej pamięci. Ten stan zawieszenia trwał zresztą tylko chwilę, może 1-2 sekundy. Normalnie pierwszą czynnością po zatrzymaniu jest sprawdzenie, czy samolot został rozhermetyzowany. To ważne, bo bez tego nie można otworzyć drzwi, nie można rozpocząć akcji ewakuacyjnej. Ale tym razem zrobiliśmy to jeszcze w powietrzu, aby nie tracić czasu na ziemi. Może zresztą u podstaw tej decyzji leżał strach o to, że po wylądowaniu coś może nam się stać i nie będziemy mogli tego zrobić? Może, nie mogę tego wykluczyć. Natychmiast włączamy instalację przeciw pożarową prawego silnika. Zadziałała. Pożar zostaje ugaszony.
Czuję, bo na razie tego nie widzę, że rozpoczęła się już ewakuacja pasażerów, że nasze koleżanki i koledzy działają. Po chwili mam już potwierdzenie w postaci sygnału świetlnego i dźwiękowego. Po włączeniu instalacji przeciwpożarowej prawego silnika, dla pewności, choć nie mamy żadnych sygnałów, to samo robimy z lewym silnikiem. Nie znaliśmy przyczyn pożaru i w związku z tym nie mieliśmy pewności, czy nie powtórzy się on także w drugim silniku. Taka zresztą obowiązuje nas procedura – przy awaryjnym opuszczaniu samolotu mieszankę gaśniczą „wstrzykuje się” do obu silników, nawet, gdy żaden z nich się nie pali. Ta mieszanka nie uszkadza zresztą silnika. Sięgamy po check-listę, która opisuje cały proces ewakuacji i czynności, które piloci muszą wykonać. „Pokład czysty” – słyszę głos Jurka Konofalskiego. Odwracam się i spoglądam przez otwarte drzwi w kierunku przedziału pasażerskiego. Nikogo! W tym momencie uchodzi ze mnie powietrze. Udało się! Teraz już wiem na pewno, że się udało.