Całkiem inna bajka

Autor tekstu: , Data publikacji:

Suzuki. Tanie, małe, niezbyt wyszukane – tak o samochodach tej japońskiej marki myśleliśmy jeszcze kilka lat temu. Dziś jest całkiem inaczej. Samochody Suzuki urosły i zrobiły się bardziej luksusowe. Dowód? Nic prostszego, oto najnowszy sedan Kizashi.

Zapomnijcie o czasach starych (choć niezniszczalnych) Swiftów czy małych, pudełkowatych terenówek Samurai. To już przeszłość. Teraz do salonu Suzuki idzie się po Vitarę – popularnego SUV-a lub wspomnianego na wstępie Kizashi. To flagowy model Japończyków! Po pierwsze – wymiary. Sedan ma prawie 4,7 metra długości i 460-litrowy bagażnik. Po drugie – stylizacja. Japońscy projektanci nie zawsze trafiają w europejskie gusta, ale Kizashi trafił najpierw do USA.

Jaki to ma związek ze Starym Kontynentem? A taki, że co ładne za oceanem, będzie się (ściślej powinno) podobać również nad Wisłą. Kizashi ma agresywną, efektowną sylwetkę i – co chyba najważniejsze – wyraźnie różni się od konkurencji z Nipponu. Designerzy Suzuki poszli własną, dodajmy bardzo japońską drogą. Wyszedł samochód może i nieco ekstrawagancki, ale w gruncie rzeczy ładny.

KUSZENIE W CENIE

Cena? Cóż, w pierwszym momencie można odnieść wrażenie, że ten samochód jest zbyt drogi. W krajowych salonach najtańsza odmiana kosztuje 115 tysięcy złotych. Dużo czy mało? Wszystko zależy oczywiście od punktu widzenia posiadacza portfela, który takie auto chciałby kupić. Warto jednak sprawdzić, co w Suzuki ów ktoś dostaje w cenie.

Okazuje się, że do wyposażenia nie można się przyczepić. Za te sto-naście tysięcy można mieć właściwie wszystko, czego pragną samochodziarze naprawdę wymagający: od kompletu poduszek powietrznych, ABS z EBD, systemu stabilizującego ESP, podgrzewanych lusterek i foteli przez radioodtwarzacz sterowany z kierownicy i aluminiowe obręcze kół po automatyczną klimatyzację, okno dachowe a nawet skórzaną tapicerkę. Skoro wszystko jest w cenie to czy Kizashi może być droższe? Tak! Za 130 tysięcy możemy zamówić auto z przekładnią CVT i napędem na wszystkie koła. Na polskie, zimą zaśnieżone, a przez cały rok dziurawe drogi to na pewno propozycja warta rozważenia.

RYZYKOWNE PODEJŚCIE?

W Polsce Suzuki Kizashi sprzedawane jest tylko z jednym silnikiem – benzynowym, czterocylindrowym, ze zmiennymi fazami rozrządu, o pojemności 2,4 litra i mocy 178 koni. Można wybrać skrzynię biegów (6-stopniowa ręczna lub CVT), ale jednostka napędowa jest tylko jedna. Trzeba mieć nadzieję, że Japończycy coś jeszcze dorzucą, może turbo lub przynajmniej nowoczesnego Diesla. Dlaczego? Bo sam silnik jest wprawdzie całkiem w porządku (przyspieszenie do setki w 7,8 s, prędkość maksymalna do 215 km/h), ale jak na obowiązujące u nas kanony może się wydać nieco zbyt duży.

Pojemność ściśle wiąże się ze zużyciem paliwa – to oczywiste. Producent wprawdzie deklaruje, że auto jest lekkie (1420 kg), a więc średnia łączona wychodzi na poziomie 8 litrów, ale przy takiej liczbie koni pod nogą rzeczywisty wynik może (i raczej będzie) odbiegać od fabrycznych pomiarów. Amerykanom snu z powiek to nie spędzi (bo paliwo tam przecież tanie), ale w Polsce? Cóż, ryzyko pewnie jednak Japończycy kalkulowali. Pozostaje wierzyć, że Kizashi – Suzuki z całkiem innej bajki – znajdzie wielu zwolenników. Nie zapominajcie, że to samochód japoński, co wystarczy za najlepszą rekomendację. Made in Japan oznacza wciąż: psuje się rzadziej od innych.