Przyszłość w motoryzacji, czyli paliwo z gniazdka…

Autor tekstu: , Data publikacji:

Można się śmiać z samochodów na prąd: że mają mały zasięg, że są za drogie. Można twierdzić, że prawdziwy kierowca musi czuć pod nogą tabun koni żywiących się wysokooktanową benzyną.Prawda jest jednak taka, że ironiczny uśmieszek budziło wiele innowacji, które dziś są oczywiste.

Nic nie poradzimy na to, że ropa naftowa kiedyś się skończy. Owszem, jej zapasy na świecie są jeszcze spore, ale ceny – z różnych względów, także dlatego, że popyt jest gigantyczny – rosną w błyskawicznym tempie. Trzeba więc szukać alternatywnych źródeł energii. Także w motoryzacji. Koncerny tej branży już od kilku dziesięcioleci pracują zatem nad napędem innym niż spalinowy, na benzynę bądź olej napędowy.

Najbardziej oczywistym zamiennikiem jest elektryczność. Od lat 90. minionego wieku powstają więc dziesiątki prototypów, które w ostatnich latach nareszcie zaowocowały produkowanymi seryjnie elektrycznymi pojazdami, takimi jak choćby Smart ED, Peugeot iOn lub Nissan Leaf.

Pomysł, by zamiast baku montować zestaw baterii nie jest jednak nowy. Tak naprawdę właśnie od elektrycznych aut zaczynała się historia motoryzacji. Pod koniec XIX wieku służyły one jako taksówki i… biły rekordy prędkości. Automobile z motorami spalinowymi uznawane były za zawodne i hałaśliwe. Wraz z postępem techniki, szybko się to zmieniło, zaś kłopoty z masywnymi bateriami i małym zasięgiem sprawiły, że elektryczne auta ostatecznie odeszły do lamusa.

Kłopoty z zasięgiem

W sumie teraz, po stu latach mamy z nimi dokładnie ten sam problem. Wprawdzie technologie produkcji akumulatorów poszły do przodu, ale ilość gromadzonej energii i szybkość ładowania nadal pozostawiają wiele do życzenia.

Przykładowo, dwumiejscowy Smart ED po naładowaniu „pod korek”, które ze zwykłego gniazdka trwa około ośmiu godzin, może przejechać maksymalnie 140 km. Za najnowszą wersję Smarta ED trzeba zapłacić 60 tys. zł i dodatkowo 300 zł miesięcznie za wynajem akumulatorów. Porównując z ceną tradycyjnych samochodów to dużo, bo za podobne pieniądze można mieć nieźle wyposażonego Forda Focusa. Tyle że inne elektryczne samochody dostępne w Polsce kosztują jeszcze więcej.

Duże pieniądze, małe auto

Choćby Peugeot iOn, czyli czterodrzwiowe eko-auto dla czterech osób, które jest identyczne z Citroenem C-Zero i Mitsubishi i-MiEV-em. Francuski samochodzik w Polsce kosztuje… 145 tys. zł, a wielkością odpowiada najmniejszym, miejskim modelom o cenach zaczynających się już od 30 tys. złotych. Przy czym iOn zdecydowanie ustępuje im osiągami: może się rozpędzić do 130 km/h, a po trwającym nawet 14 godzin ładowaniu baterii przejedzie najwyżej 100 km.

To dane laboratoryjne, bo wszystko zależy od stylu jazdy, temperatury (im zimniej tym mniejszy zasięg), kierunku wiatru, a nawet ukształtowania terenu (jazda pod górkę zużywa więcej energii). Ważne jest też, czy korzysta się z radia lub klimatyzacji. Krótko mówiąc, w realnym świecie „tankowanie” może być konieczne nawet po przejechaniu 50 km. W mieście to zwykle wystarczy, ale w dalszą drogę takim pojazdem nikt się nie wybierze.