Auta z Dalekiego Wschodu są niezawodne niczym te z Japonii, wyposażone lepiej niż limuzyny w USA, a co najważniejsze – zyskały własny, niepodrabialny charakter.
Kilka lat temu jeden z kolegów żurnalistów strasznie narzekał na samochód, który właśnie testował. Auto było z Korei. – Jeździłem przynajmniej tysiącem różnych aut, ale tylko w tym musiałem zainwestować w zapachową choinkę. Kabina tak straszliwie cuchnie chemią, wszystko jest plastikowe, takie coś nie może się u nas przyjąć – perorował znajomy. Od razu uprzedzę, że auto nie było marki Hyundai. I jednocześnie dodam – świat przez te kilka lat zmienił się na tyle, że „koreańczyki” zupełnie śmiało i na równych prawach, konkurują z modelami projektowanymi, wytwarzanymi i kupowanymi w Europie.
Stary Kontynent ma swoje przyzwyczajenia, które inżynierowie z odległych fabryk potrafią już zaspokoić. Za najlepszy tego przykład może posłużyć Hyundai i40, który celuje w segment aut biznesowych. „Iczterdziestka” nie jest jednak dla przedstawicieli handlowych lecz ich szefów – na wszelki wypadek dopowiem. Zwłaszcza „kombi”, z dużym ponad 550-litrowym bagażnikiem (sedan, jeśli ktoś z czytelników woli limuzyny z „kuprem”, pojawi się nad Wisłą dopiero za jakiś czas).
Płynna rzeźba
Poezja straszna, ale producenci samochodów bardzo lubią chwalić się swoimi pomysłami, używając takich właśnie górnolotnych sformułowań. Tak jest również w przypadku Hyundaia i40, którego styl nazwano „fluidic sculpture”. Brzmi śmiesznie (płynna rzeźba), ale wygląda – doskonale. Samochód już na pierwszy rzut oka jest ekstrawagancki, a jeszcze ta jego „fala” – miękko pofalowana deska rozdzielcza – absolutnie dodaje prestiżu. Zabieg prosty, ale trafiony w punkt: Hyundaia nie sposób pomylić z konkurencyjnymi limuzynami Forda czy Opla. A cena? Przecież „rzeźba” musi kosztować, bo tanie są tylko podróbki lub kopie. I niestety kosztuje… Za najtańszego Hyundaia i40 musimy zapłacić 84900 zł, zakup tego najdroższego oznacza wydatek niespełna 132 tysięcy złotych. Cena jest dyskusyjna, ale tylko z jednego punktu widzenia. Auto jest dopracowane, ale za tyle samo można mieć Forda Mondeo! Polscy klienci mogą na to kręcić nosami. Mogą, choć oczywiście, nie muszą.
Poliglota
Panowie z flot firmowych uważnie przyglądają się wszystkim nowościom, bo auto dla menedżera musi mieć prezencję, dobre wyposażenie oraz niezłe osiągi. No i jeszcze kwestia bezpieczeństwa. Wprawdzie niektórzy mówią, że „auto mam, żeby nim jeździć a nie zderzać”, ale strzeżonego…
Hyundai pod każdym względem spełnia biznesowe definicje. Chłodzone powietrzem przednie fotele? Nie ma problemu. Poduszki powietrzne? Tak, i to aż dziewięć (w tym jedna chroniąca kolana kierowcy). Samochód ma również asystenta ruszania pod górę (zapomnijcie o tych szalonych operacjach z hamulcem ręcznym, żeby tylko nie zsunąć się na wzniesieniu), ESP w standardzie oraz umie zaalarmować kierowcę, gdy ten zaczyna bezwiednie (załóżmy, że przypadkowo) zjeżdżać z pasa ruchu. Takie gadżety ma wielu innych konkurentów. Co odróżnia Hyundaia? Detale, detale i jeszcze raz – dbałość o detale.
Na przykład kwestia „inteligencji”. Koreańska limuzyna jest na tyle bystra, aby rozpoznać polecenia głosowe wydawane przez kierowcę w jednym z dziesięciu języków – chwalą się marketingowi spece Hyundaia w materiałach prasowych. – Duża moc obliczeniowa kryje się także w procesorach oraz zaawansowanym oprogramowaniu układu nawigacji i systemu rozrywkowego i40 – dodają po chwili. Wierzymy i chwalimy. Zwłaszcza za ten bystry samochód, bo – trzeba przyznać – ładnie powiedziane.