Tym dziwniejsze jest to, że przemierzając ten kieszonkowy niemal kraj w powietrzu czuć zapach wina nie rodem z Europy lecz Australii, która jest dla Izraela równie egzotyczna jak dla nas.
Izrael jest krajem niesamowicie niespójnym i podzielonym.
Silny filar ideologiczny i religijny, który pozwolił się temu krajowi rozwinąć w tak imponującym tempie, runął, a na jego odłamkach tuż obok siebie każdy realizuje swój pomysł na świat.
Nowoczesny i chłonący zachodnią kulturę, świecki Tel Aviv ściera się z bardziej ortodoksyjną przywiązaną do tradycji judaistycznych Jerozolimą, z której widać ciągnący się mur nad strefą Gazy, „odseparowujący” świat muzułmański. To co na Świecie dzielą kontynenty tutaj miesza się na poziomie kilku przecznic. Tak samo jest z winem. To, że rzeczywiście wzorce Nowego Świata są w Izraelu najsilniejsze, głównie za sprawą wielkich, masowych producentów, wcale nie oznacza, że poza tym nic nie ma.
Fakt, że znakomita większość win jest wchłaniana przez lokalny rynek, nie pozwala Europie zorientować się jak daleko posunięta jest barwna schizofreniczność winiarskiego Izraela. Bo między nogami gigantów produkujących wina na jedno kopyto bez próby uwydatnienia cech lokalnych siedlisk, przewija się cała masa drobnych, garażowych producentów, z których każdy realizuję własną myśl i pomysł.
W tym wypadku brak wielowiekowej tradycji, jak na przykład w Bordeaux, jest olbrzymią zaletą, bo nic nie krępuje swobodnego rozwoju i poszukiwań najdoskonalszych szczepów i sposobów winifikacji dla danego skrawka ziemi.