Czy jest coś przyjemniejszego od zebrania wystarczającej liczby mil, by móc wymienić je na darmowy bilet na lot w Klasie Pierwszej? Dotychczas każdy przeciętny turysta lub biznesmen – z oszczędności podróżujący Klasą Ekonomiczną – gromadził mile, które były naliczane zgodnie z dystansem, jaki przebył na pokładzie samolotu, by po jakimś czasie zyskać prawo do podróży marzeń, która inaczej byłaby dla niego nieosiągalna.
Jednak dziś coraz więcej tradycyjnych amerykańskich linii lotniczych idzie w ślady tanich przewoźników takich jak Southwest Airlines czy Jetblue, którzy nie przyznają pasażerom mil według dystansu, jaki ci przebyli w powietrzu, lecz na podstawie kwot, jakie wydali na bilety lotnicze. Z tego względu wielu podróżnych obawia się, że wkrótce nie będą już mogli liczyć na przywileje, które dotychczas im się należały. Dla niewielkiej grupy fanatyków gromadzenia mil zwiastuje to także koniec tak zwanego nabijania licznika, polegającego na wykupowaniu tanich lotów w celu zyskania dodatkowy mil i osiągnięcia wyższego statusu w programie.
73 proc. z 532 osób, które wzięły udział w naszej sondzie na stronie businesstraveller.com, jest przeciwnych programom lojalnościowym, w których punkty zależą od wydanych pieniędzy. Jak to często bywa w kapitalizmie, przeciwnicy wyżej wymienionego rozwiązania argumentują, że w ten sposób bogaci staną się jeszcze bogatsi, a gratisowe loty oferowane przez przewoźników będą dostępne jedynie dla niewielkiej grupy szczęśliwców. Warto jednak pamiętać, że linie nie są instytucjami pro bono i muszą zarabiać pieniądze.
Brian Kelly, założyciel strony thepointsguy.com, radzącej, jak dobrze zarządzać punktami zgromadzonymi w programach lojalnościowych, przekonuje, że linie lotnicze nie są dobrym wujkiem i próżno liczyć na to, by dały nam coś za darmo.
– Celem programów tego typu zawsze było nagradzanie klientów wedle kwot, jakie wydają oni na bilety, ale początkowo łatwiej było rozliczać ich z przebytych mil niż wydanych pieniędzy – tłumaczy Tim Winship, założyciel strony frequentflier.com
– Linie, które rozpoczęły działalność niedawno, mają bardziej rozbudowane i niezawodne systemy komputerowe. Posiadają świeższe dane dotyczące pieniędzy wydanych przez członków takiego programu. Dlatego też mogą lepiej zaprojektować swoje programy, żeby bazowały one na kwotach wydanych przez ich klientów – dodaje.
Hotelowe punkty
Hotele już od jakiegoś czasu posiadają programy, w których punkty nalicza się według sum wydanych przez ich klientów. Program Hilton HHonors nalicza dziesięć punktów bazowych i pięć bonusowych za każdego dolara wydanego przez gościa hotelowego, natomiast programy IHG Rewards oraz Marriott Rewards za jednego wydanego dolara nagradzają gości pięcioma lub dziesięcioma punktami (w zależności od kategorii hotelu).
Aby otrzymać bezpłatny nocleg w obiekcie należącym do sieci Hilton Worldwide (są one podzielone na dziesięć kategorii), musimy posiadać 70-95 tys. punktów, jeśli jest to hotel pięciogwiazdkowy (na przykład London Hilton na Park Lane), co równa się co najmniej 4667 dol. wydanym na noclegi w takich obiektach jak Conrad czy Waldorf Astoria. Darmowy pobyt w hotelu Mariott, należącego do najwyższej, dziewiątej kategorii, będzie nas kosztować 45 tys. punktów, czyli będziemy musieli najpierw wydać ok. 4,5 tys. dol. na noclegi w hotelach takich marek jak Renaissance lub Courtyard.
Siła nabywcza
Na początku bieżącego roku linia Delta Air Lines obwieściła światu zmiany, jakie zamierza wprowadzić w swoim programie Skymiles. Poczynając od stycznia 2015, podróżni będą otrzymywać od 5 do 11 mil za każdego wydanego dolara, w zależności od ich statusu w programie, oraz do 2 mil za każdego dolara przy płatnościach kartami kredytowymi Delta Skymiles. Przewoźnik przekonuje, że nowy sposób naliczania punktów będzie bardziej korzystny dla często podróżujących pasażerów biznesowych i osób, które kupują bilety premium.